Pogoda w ubiegły weekend szczególnie dała się nam we znaki. W
momentach kulminacyjnych temperatura sięgała nawet 35 stopni! I
właśnie w ten najgorszy upał (w sobotę) zdecydowaliśmy się na
rodzinny wypad nad Wisłę – co myślę nie było do końca
świadomie przemyślanym ruchem.. A przynajmniej w ten sposób
myślałam przez cały poranek aż do momentu kiedy po ponad
godzinnej podróży samochodem i krótkiej przeprawie łódką, w
końcu dotarliśmy do celu. A mianowicie dopłynęliśmy na jedną z
wysepek na Wiśle, niedaleko miejscowości Czerwińsk. Mając w
pamięci te najbardziej dzikie fragmenty warszawskiego prawego brzegu
Wisły w centrum miasta spodziewałam się czegoś zupełnie innego –
zarośniętych, nieokiełznanych chaszczy, wysokiej trawy i wody
zanieczyszczonej odpadkami, które są efektem beztroskiego,
imprezowego życia mieszkańców stolicy. A tu psikus, to co tam
zobaczyłam NIECO różniło się od moich wcześniejszych
przewidywań. Surowość otaczającego nas krajobrazu i gdzieś w
oddali mini obozowisko stworzone własnoręcznie przez moją ciocię
- główną organizatorkę całej tej wyprawy – „rozbite” przy
uschniętnym, zwalonym drzewie, a na nim zaczepione i lekko
powiewające na wietrze kawałki materiału – to miejsce bez
wątpienia miało swój klimat. W zasadzie od razu opuściło mnie
moje sceptyczne nastawienie, tobołki z piknikowym ekwipunkiem
postawiłam na wyschniętej od słońca ziemi, z wiklinowego koszyka
wyjęłam aparat i zaczęłam robić zdjęcia..
Właściwie to nie pamiętam kiedy ostatnio byliśmy całą rodziną
na takiej wycieczce, nawet odbywający się tego dnia mecz Polska –
Szwajcaria nie zmienił naszych planów! Na usprawiedliwienie swojego
nie-kibicowania pragnę zaznaczyć, że wycieczka została
zaplanowana znacznie wcześniej, zanim jeszcze było wiadomo, czy
reprezentacja polski wyjdzie ze swojej grupy! Zostałam rozgrzeszona?
Jeżeli nie, to chciałabym zauważyć, że będąc na wyspie –
jakieś kilkaset metrów od stałego lądu chcąc nie chcąc
dokładnie byliśmy poinformowani o wszystkich bardziej i mniej
udanych akcjach naszej drużyny, a to wszystko dzięki kibicującym
mieszkańcom z przybrzeżnych domów, TAK bardzo niosły się ich
krzyki. Ewentualnie w przypadku jakby ktoś z nas był lekko głuchy,
lub gdybyśmy jeszcze nie zostali wystarczająco poinformowani o
wyniku meczu, miejscowi bądź ich przyjezdni kompani zadbali o nas w
tej kwestii – wsiedli do łódki i wykrzykując „POLSKA, POLSKA,
POLSKA..” wypłynęli na Wisłę. Ja osobiście czuję się
rozgrzeszona!
Jedliśmy, odpoczywaliśmy, opalaliśmy się, chłodziliśmy się w
cieniu drzew, kiedy w pewnym momencie naszą błogą, rodzinną
atmosferę przerwała wycieczka kilku niezbyt okrzesanych facetów
podróżujących mało profesjonalnie wykonaną tratwą, którzy jak
to powiedzieli „uciekają od swoich żon” i bez chwili
zastanowienia przycumowali tuż pod naszym nosem. Z racji tego, że
właściwie i tak zaczęło się ściemniać, doszliśmy do wniosku,
że w końcu trzeba zacząć się zwijać i pomału kierować się w
stronę domu. Zabezpieczyliśmy jedzenie, spakowaliśmy rzeczy,
pierwsza tura wsiadła do łódki wykazując pełną gotowość do
opuszczenia wyspy kiedy okazało się, że silnik przestał działać!
Leżąc na kocu obserwowałam z daleka zmagania i próby odpalenia
silnika – bez rezultatu. W międzyczasie do naszych niechcianych
sąsiadów (którzy nie szczędzili nam niemiłych komentarzy)
podpłynęły dwie łódki z kolejną grupą wesołych wczasowiczów,
którzy jednak okazali się bardzo mili i pomocni (oczywiście
niektórzy z nich). Po wielu nieudanych próbach uruchomienia silnika nowo przybyli panowie zlitowali się nad nami i postanowili nam pomóc
holując nas na drugi brzeg rzeki ich łódką. W ten sposób cali i
zdrowi dotarliśmy na ląd do końca nie zdając sobie sprawy z tego
jakie tak naprawdę mieliśmy szczęście :)
Takie upały :O marzę o takich, a u mnie przez całe wakacje słońce się chowa i chłodno jest :( super zdjęcia :)
OdpowiedzUsuńjeszcze będzie ciepło, zobaczysz ;) dziękuję Ci bardzo :)
Usuń